|
Brian Aldiss
Cieplarnia
. 22 .
Znośne było życie na wielkim stoku,
czasami nawet bardziej niż tylko znośne, człowiekowi bowiem niewiele potrzeba do
szczęścia. W ogromnym i strasznym pejzażu ludzie przestali się w ogóle liczyć.
Sielanka Ziemi i dramaty pogody rozwijały się, nie biorąc ich pod uwagę.
Pomiędzy stokiem a chmurą, wśród błota i śniegu pędzili swój skromny żywot.
Jakkolwiek dzień i noc nie znaczyły już upływu czasu, to inne wydarzenia
odmierzały jego przemijanie. Wzmagały się burze i spadała temperatura, czasami
lał deszcz lodowaty albo gorący jak ukrop, aż musieli chronić się z krzykiem w
swoich jaskiniach. Gren posępniał, w miarę jak smardz zyskiwał coraz większy
wpływ na jego wolę. Grzyb pogrążał się w medytacjach, świadom tego, jak to
własny spryt zawiódł go w ślepą uliczkę; dręczony potrzebą rozmnażania odciął
Grena od kontaktu ze współtowarzyszami. Jeszcze jedno wydarzenie potwierdziło
nieprzerwany bieg czasu. Wśród burzy Yattmur powiła syna. Stanowił on
uzasadnienie jej istnienia. Nazwała go Laren i była zadowolona.
W odległym zakątku Ziemi Yattmur kołysała swoje dziecko w
ramionach i chociaż zasnęło, nuciła mu jeszcze. Wyższe partie góry pławiły się w
promieniach wiecznie zachodzącego słońca, podczas gdy niższe ginęły w mrokach
nocy. Cały ów poszarpany obszar należał do ciemności, z rzadka rozświetlanej
czerwonymi latarniami tam, gdzie góry - kamienna imitacja żywych istot - sięgały
do światła.
Nawet w zakątkach najgęstszej ciemności nie było absolutnej
czerni. Jak nie było absolutnej śmierci - chemikalia , życia przeistaczały się,
by zrodzić dalsze życie - tak ciemność należało traktować jako po prostu niższy
stopień jasności, domenę stworzeń wypartych z jaśniejszych i gęściej
zamieszkanych rejonów. Do takich wygnańców należały pióroskóry - właśnie para
młodych polatywała nad głową matki, uprawiając akrobację - to pikowały w dół ze
złożonymi skrzydłami, to rozpostarłszy je, szybowały w górę z prądem
cieplejszego powietrza.
Dziecko otworzyło oczy i matka wskazała mu latające
stworzenia.
- Tam fruną, Laren, siuuup w dół w kotlinę i... patrz, o,
tam!... hen wysoko, z powrotem w słońce.
Dziecko słuchało jej i marszczyło nos. Skórzaste latacze
nurkowały i nawracały, błyskając w świetle przed pogrążeniem się w gęstej siatce
cieni, aby ponownie wystrzelić jak gdyby z morza, aż do pułapu chmur. Chmury
świeciły jak brąz, tworząc krajobraz na równi z górami; odbijały światło ponad
zaciemnionym poniżej światem i rozpraszały je swymi konturami niczym deszcz, aż
pustkowia migotały ulotną złocistą poświatą. Pośród tej krzyżowej siatki
jasności i zmierzchu przemykały pióroskóry karmiące się zarodnikami, których
zawsze nanosiło tu w obfitości z rozległej machiny rozrodczej pokrywającej
słoneczną stronę planety.
Niemowlak Laren gruchał z zachwytu i wyciągał ręce; matka
Yattmur gruchała również, przepełniona radością z każdego ruchu dziecka. Właśnie
jeden z ptaków nurkował pionowo. Yattmur zauważyła z nagłym zaskoczeniem, że
stracił panowanie nad lotem. Pióroskór wpadł w korkociąg, a jego partner
schodził za nim z potężnym łopotem. Przez krótką chwilę myślała, że wyrówna, ale
wyrżnął w zbocze z donośnym hukiem.
Yattmur wstała. Mogła stąd dojrzeć pióroskóra - nieruchomy
kopczyk, ponad którym trzepotał jego osierocony partner. Nie była jedynym
świadkiem tragicznego nurka. Dalej na wielkim stoku jeden z brzunio - brzucho -
ludzi popędził do leżącego ptaka, nawołując po drodze swoich towarzyszy. W
czystym powietrzu słyszała wyraźnie słowa "chodźcie zobaczyć oczami opadłe ptaki
skrzydlaki", słyszała dudnienie jego stóp po ziemi, gdy kłusował w dół zbocza.
Jak prawdziwa matka przyglądała się wszystkiemu z uwagą i tuląc Larena, drżała
przed każdym wydarzeniem, które mogłoby zakłócić jej spokój.
Coś jeszcze poza nimi zainteresowało się powalonym ptakiem.
Yattmur spostrzegła grupę postaci pośpiesznie wyłaniających się spoza ostrogi
skalnej poniżej zbocza. Naliczyła osiem na biało ubranych zjaw ze sterczącymi
ryjami i wielkimi uszami, rysujących się ostro na tle ciemnoniebieskiego mroku
doliny. Wlekli za sobą sanie. Nazywali z Grenem owe stworzenia górosłuchami i
mieli się przed nimi na baczności, jako że górosłuchy były szybkie i dobrze
uzbrojone; nigdy jednak nie niepokoiły ludzi. Na chwilę uchwyciła żywy obraz:
trójka brzunio - brzucho - ludzi cwałujących w dół zbocza, osiem górosłuchów
sunących pod górę i samotny pozostały przy życiu ptak krążący nad nimi,
niepewny, czy zostać przy martwym bracie, czy uciekać. Górosłuchy miały łuki i
strzały; drobne, ale wyraźnie widoczne w oddali podniosły swoją broń i nagle
Yattmur ogarnął niepokój o trzech tłustych półgłówków, z którymi tyle
przewędrowała. Przycisnąwszy Larena do piersi, zerwała się i zawołała:
- Hej, brzunie, wracajcie!
W tej samej chwili przodownik dzikich górosłuchów zwolnił
cięciwę. Szybko i pewnie pofrunęła strzała i osierocony pióroskór zleciał
spiralnie na ziemię. Pierwszy z brzunio - brzuchów uskoczył przed nim z piskiem.
Strącony ptak uderzył go między łopatki, bijąc jeszcze skrzydłami. Brzunio -
brzuch zachwiał się i runął, a ptak trzepotał przy nim coraz słabiej. Grupka
brzunio - brzuchów zetknęła się z górosłuchami. Yattmur zawróciła i puściła się
biegiem.
Wpadła do zadymionej jaskini, w której mieszkała z Grenem i
dzieckiem.
- Gren! Chodź, proszę. Pozabijają brzunio - brzuchy. Oni są
na zewnątrz, te okropne, wielkouche białasy na nich napadają. Co robić?
Gren leżał wsparty o skalny filar, ręce zaplótł na brzuchu.
Słysząc Yattmur, utkwił w niej martwe spojrzenie, po czym znowu spuścił oczy.
Jego twarz okrywała bladość, która kontrastowała z bogatym, wątrobianym brązem,
jaki połyskiwał wokół głowy i szyi, okalając twarz miękkimi fałdami.
- Zrobisz coś? - zapytała. - Co się z tobą ostatnio
dzieje?
- Brzunio - brzuchy są dla nas bezużyteczne - powiedział
Gren.
Wstał jednakże. Wyciągnęła dłoń, którą ujął apatycznie, i
zaciągnęła go do wylotu jaskini.
- Polubiłam tych nieboraków - powiedziała bardziej do
siebie niż do niego.
Spoglądali w dół stromego stoku, gdzie na tle kurtyny
cienia poruszały się sylwetki. Trzy brzunio - brzuchy wracały na górę, wlokąc ze
sobą jednego pióroskóra. Za nimi szły górosłuchy ciągnące swoje sanie, na
których znajdował się drugi pióroskór. Obie grupy posuwały się zgodnie razem,
paplając wśród ożywionej gestykulacji brzunio - brzuchów. - I co ty na to?! -
zawołała Yattmur.
Dziwna to była procesja. Górosłuchy miały spiczaste z
profilu ryje, poruszały się w chaotyczny sposób, opadając czasami na czworaki,
aby pokonać pochyłość. Ich mowa docierała do Yattmur krótkimi, urywanymi
szczeknięciami, ale zakładając nawet, że to, co mówili, było zrozumiałe, i tak
znajdowali się za daleko, by rozróżniła słowa.
- Co powiesz, Gren? - powtórzyła.
Nic nie powiedział, wpatrzony w grupę, która teraz wyraźnie
zmierzała ku jaskini zamieszkiwanej zgodnie z jego nakazem przez brzunio -
brzuchy. Kiedy mijali zagajnik szczudłaków, zauważył, że wskazują ze śmiechem w
jego kierunku. Nawet się nie oburzył. Yattmur podniosła na niego oczy
przepełnione nagłym współczuciem z powodu zmiany, jaka w nim ostatnio zaszła.
- Strasznie mało mówisz i strasznie źle wyglądasz,
kochanie. Przeszliśmy razem tak długą drogę, ty i ja, mając tylko siebie
nawzajem, a jednak teraz mam wrażenie, jakbyś się oddalał ode mnie. Z mego serca
wypływa tylko miłość do ciebie, z moich ust tylko życzliwość. Ale miłość i
życzliwość już cię nie wzruszają. O Gren, o mój Grenie!
Objęła go wolnym ramieniem, ale zaraz poczuła, jak się
odsuwa. Odezwał się jednak, dobywając słów, jakby każde z nich było kawałkiem
lodu:
- Pomóż mi, Yattmur. Bądź cierpliwa. Jestem chory.
Yattmur była już zaabsorbowana inną sprawą.
- Wyzdrowiejesz. Ale co robią tamte dzikie górosłuchy?
Myślisz, że one są przyjazne?
- Najlepiej idź i zobacz - powiedział Gren tym samym
lodowatym tonem.
Uwolniwszy się z jej objęcia, wrócił do jaskini i
przyjmując swą poprzednią pozycję, legł z dłońmi splecionymi na brzuchu. Yattmur
przysiadła u wejścia do jaskini, nie wiedząc, co robić. Brzunio - brzuchy
zniknęły z górosłuchami w swojej jaskini. Dziewczyna, bezradna, nie ruszyła się
z miejsca. W górze gromadziły się chmury. Wkrótce zaczęło padać, deszcz
przechodził w śnieg. Laren zapłakał, więc dała mu piersi.
Myśli dziewczyny z wolna uleciały hen daleko, gdzieś poza
deszcz. Wokół niej w powietrzu zawisły niejasne obrazy, które pomimo braku
logicznego ciągu stanowiły jej sposób rozumowania. Maleńki czerwony kwiatuszek
przedstawiał jej bezpieczne dni z plemieniem Pasterzy albo też, z minimalnym
zaledwie przesunięciem akcentu, ją samą, tak jak były nią samą tamte bezpieczne
dni: nie widziała siebie jako zjawiska wyodrębnionego z otaczających ją
wydarzeń. A kiedy próbowała tego dokonać, widziała siebie jedynie w oddali, w
tłumie ciał czy też jako fragment pląsów, lub dziewczynę, na którą przyszła
kolej pójścia z wiadrami do Długiej Wody. Dni czerwonego kwiatka minęły, poza
tym, że świeży pączek rozwijał płatki u jej piersi. Przeminął tłum ciał, a wraz
z nimi zniknął symboliczny złoty szal. Cudowny szal! Wieczne słońce nad głową
jak ciepła kąpiel, niewinne ciało, szczęście nieświadome samo siebie - oto były
nici złotego szala, jaki sobie wyobraziła. Wyraźnie widziała siebie, jak go
odrzuca, aby pójść za przybłędą, którego wartość polegała na tym, że uosabiał
nieznane. Nieznane było wielkim zwiędłym liściem, pod którym coś się czaiło.
Szła w ślad za liściem, jej maleńka postać przybliżyła się jakoś i wyostrzyła,
podczas gdy szal i czerwone płatki uleciały wesoło z jednokierunkowym wiatrem
czasu. Teraz ożył liść toczący się razem z nią, a ona przybrała wielką, kipiącą
ruchem postać krainy mlekiem i miodem płynącej, otwar tej na wszystkie strony. I
takiej muzyki jak melodia ożywionego liścia nie było w czerwonym kwiecie.
Jednak wszystko to się rozpłynęło. Wkroczyła góra. Góra i
kwiat stanowiły przeciwieństwa. Góra staczała się nieustannie jednym, stromym
zboczem, które nie miało ani dna, ani wierzchołka, chociaż jej podnóże tkwiło w
czarnej mgle, a szczyt w czarnej chmurze. Czarna mgła i chmura dosięgały jej
wszędzie w tych jej marzeniach, jak ideogram zła, a jednocześnie dzięki innemu z
owych maleńkich przesunięć akcentu zbocze stawało się nie tylko jej obecnym, ale
całym jej życiem. W umyśle nie istnieją paradoksy, lecz chwile, a w chwili
zbocza wszystkie barwne kwiaty i szale, i ciało jak gdyby nigdy nie istniały.
Grzmot zagrzechotał nad prawdziwą górą i budząc Yattmur z
zamyślenia, rozproszył jej obrazy. Obejrzała się na Grena w głębi jaskini. Nie
ruszał się. Nie patrzył na nią. Śniąc na jawie, znalazła odpowiedź, której
szukała, i powiedziała sobie:
- To ten magiczny smardz jest przyczyną całej biedy. Laren
i ja jesteśmy tak samo jego ofiarami jak biedny Gren. Gren jest chory, bo grzyb
na nim żeruje. Jest i na jego głowie, i wewnątrz. To ja muszę znaleźć sposób,
aby się z nim rozprawić.
Ale znaleźć odpowiedź to nie to samo co znaleźć ukojenie.
Ogarnęła dziecko i podniosła się, chowając pierś.
- Idę do jaskini brzunio - brzuchów - oznajmiła,
przygotowana na brak reakcji.
Gren odpowiedział:
- Nie możesz zabrać Larena w taką ulewę. Daj go mnie,
zajmę się nim.
Przeszła dzielące ich klepisko. Chociaż światło było słabe,
wydało się jej, że grzyb w jego włosach i wokół szyi jest ciemniejszy niż
zwykle. Rozprzestrzenił się i zawisł mu nad czołem, czego nigdy nie robił.
Zamierzała podać mu już dziecko, kiedy nagły wstręt
powstrzymał ją w pół kroku. Gren spojrzał na nią spod grzyba nieswoim wzrokiem,
jakiego u niego nie znała, z ową zgubną mieszaniną głupoty i przebiegłości
czającą się zwykle u podstaw wszelkiego zła. Instynktownie szarpnęła dziecko do
tyłu.
- Daj mi go - rzekł Gren. - Nic złego mu się nie stanie.
Ludzkie młode można wiele nauczyć.
Chociaż ostatnio ruszał się jak mucha w smole, zerwał się z
nadspodziewaną szybkością. Uskoczyła przerażona każdym nerwem swego ciała,
sycząc ze złością i szczerząc na niego zęby jak zwierzę.
- Nie zbliżaj się do mnie!
Wyciągnęła nóż. Laren zakwilił nerwowo.
- Daj mi dziecko - powtórzył Gren.
- Nie jesteś sobą. Boję się ciebie, Gren. Siadaj! Nie
zbliżaj się! Nie zbliżaj!
Lecz Gren szedł naprzód w dziwacznie nie skoordynowany
sposób, jakby jego system nerwowy słuchał dwóch konkurencyjnych ośrodków
kontroli. Uniosła nóż, ale on zdawał się tego nie widzieć. Oczy miał ślepe,
jakby zasnute kurtyną. Yattmur załamała się w ostatniej chwili. Wypuściwszy nóż,
zawróciła i wybiegła z jaskini, przyciskając dziecko mocno do siebie.
Na spotkanie wytoczył jej się zza wzgórza grzmot.
Błyskawica uderzyła z trzaskiem w pojedynczą nić wielkiej pajęczyny trawersera
rozciągniętej w sąsiedztwie hen pod chmury Nić zaskwierczała i buchnęła
płomieniem, który dopiero deszcz zagasił. Yattmur biegła do jaskini brzunio -
brzuchów, nie śmiąc obejrzeć się za siebie. Dopiero dotarłszy na miejsce, zdała
sobie sprawę, jak niepewna jest przyjęcia. Ale było już za późno. Kiedy wpadła
zlana deszczem do środka, brzunio - brzuchy z górosłuchami skoczyły jej na
spotkanie.
następny |
|